Tworzyła składy takie jak Ballady i Romanse czy Pustki, w których zachwycała głosem. Z początkiem tego roku nietuzinkowa wokalistka urzekła słuchaczy osobistymi, porywającymi historiami, które złożyły się na jej debiutancki solowy krążek. O „Dom z ognia”, proces tworzenia, scenę oraz nachodzący koncert w Poznaniu, zapytaliśmy Barbarę Wrońską.   

 

Bartosz Grześkowiak: Zasłuchuję się od jakiegoś czasu w Twojej ostatniej płycie. To wydawnictwo pełne czułych punktów i poruszających wątków. Zastanawia mnie, na ile ten emocjonalny zapis jest wynikiem planu, który założyłaś sobie jeszcze przed pracą nad płytą.

Barbara Wrońska: Kiedy zaczynałam pracę nad płytą, nie snułam żadnych planów, bo byłam tak pochłonięta i przejęta tym procesem, że nie starczyło mi na to uwagi. Raczej zależało mi na przekazaniu prawdy, która w obecnym czasie we mnie była i emocji – bo bez tego, nie miałoby to dla mnie sensu. Jedyne założenie jakie miałam to takie, żeby nie kombinować i opowiedzieć to, co naprawdę myślę i czuję i otoczyć to takimi dźwiękami, które najbardziej mnie wyrażają.

Mnie ten album poruszył przede wszystkim warstwą liryczną. Zwróciłem uwagę, że są na nim teksty, których dawno w polskiej piosence nie było. Mimo, że to materiał z licznymi metaforami, chociażby uderzającym tytułowym „Domem z ognia”, to wydaje mi się, że większość zwartych w nim tekstów jest łatwo czytelnych. To wyróżnia utwory z tej płyty od innych propozycji, w czasach, kiedy twórcy zasłaniają się abstrakcyjną treścią, po to by ich muzyka była jak najbardziej uniwersalna. W jakich okolicznościach powstają Twoje teksty?

Pisanie tekstów to jest bardzo różnym proces. Czasami trwa tygodniami, a czasem tekst sam wpada na mnie i wskakuje do piosenki. Takim tekstem była na przykład Rozmowa – powstała podczas pisania jej pierwszy raz i nic w niej nie poprawiałam. Taki strumień świadomości. Nie uważam się za poetkę, po prostu chcę powiedzieć coś ważnego dla mnie i używam do tego raczej potocznego języka. Natomiast ciężko mi jest pisać „o niczym”. Muszę mieć jakiś cel, jakąś niteczkę, jakiś sens. Poza tym, potem wykonuję to na scenie i te teksty ustawiają mnie nie jako, bo to emocje zawarte w tych słowach poruszają mną na scenie. Czuję mocno to, o czym piszę i przeżywam to bardzo podczas wykonań live.

W Twoich historiach na pewno może przejrzeć się każdy. Inspirujesz na przykład do tego, żeby sprawdzić czym stoi nasz własny, rozumiany szeroko dom. Dostajesz od swoich słuchaczy sygnały, że utożsamiają się z Twoimi piosenkami?

Bardzo dużo mam takich sygnałów i to jest wspaniałe. Najwięcej dostałam sygnałów o Nieustraszonych, Nie czekaj i Domu z ognia, ale też na przykład o Abstrakcji. To jest super! Bo bez wrażliwości ludzi, tego otwarcia na mnie i na mój przekaz, nie mogłabym robić tego, co kocham. Treść tych piosenek porusza, bo każdy gdzieś podobne rzeczy przeżył albo przeżywa. Domy płonął z nadmiaru emocji albo zamarzają z ich braku. Czasem tym ogniem jest miłość, a czasem skrywana złość. Mianownikiem są relacje – każdy je ma i każdy próbuje odnaleźć się z nimi na mojej płycie. Ja opowiadam o nich w bardzo uważny, ale też czasami niewygodny sposób. Jak na przykład w piosence Blask, gdzie opowiadam o życiu razem, ale obok siebie. Ludzie piszą do mnie często, że na przykład Nie czekaj pomogło im w trudnych chwilach albo podnosi ich na duchu – to takie wspaniałe uczucie, wiedzieć, że moje dźwięki mają wpływ na czyjś nastrój, a że jeszcze wspierają, to już w ogóle! Spełnienie marzeń!

Trafiłem gdzieś na porównanie Twojej twórczości do repertuaru Grażyny Łobaszewskiej. Wydaje mi się, że to trafne odniesienie. Na pewnej płaszczyźnie „Dom z ognia” brzmi dość niedzisiejszo. Jesteś fanką oldschoolu?

Grażyna Łobaszewska jest wielką artystką, geniuszem wokalnym – cały czas! Wiem to, bo jeszcze dwa tygodnie temu miałam przyjemność śpiewania z nią na jednej scenie, przy okazji projektu Cohen i kobiety. Byłam i jestem fanką jej głosu. Tak samo Krystyna Prońko – też ma w moim sercu wyjątkowe miejsce. Wychowałam się na oldchoolu, bo moja mama, również wokalistka, słuchała dużo płyt w domu. Ja to chłonęłam i weszło mi w krew. Natomiast moja płyta brzmi niedzisiejszo, bo jest w niej dużo wartości, które przestały być teraz w muzyce ważne. Jest kompozycja z piękną melodią i tekst, który niesie ze sobą konkretną treść. Większość piosenek z mojej płyty można by zagrać tylko na pianinie i brzmiało by to tak samo dobrze. W tej płycie jest mnóstwo muzyki, nastrojów, barw i emocji. To nie jest produkt – to jest przeżycie.

Myślisz, że to, że czasami lubimy sięgać po piosenki z minionych lat, jest spowodowane czystą tęsknotą za przeszłością czy jednak potrzebą rozwiązań, z których z czasem zrezygnowano tworząc muzykę?

Myślę, że ludziom na co dzień brakuje szczerości, otwartości, uczuć i sztuki. Na pewno każdy za czymś tęskni, ale widzę jak ludzie łakną prawdziwych, autentycznych artystów. Na przykład taka Julia Pietrucha – nikogo nie udaje, jest sobą, szczerze śpiewa, dziewczyna z ukulele. Ludzie ją uwielbiają, bo wiedzą, że ona niczego nie udaje. Jak się pisze mądre teksty, daje się szanse słuchaczowi na przeżycie czegoś albo skłania się go do refleksji. Daję się mu dużo więcej niż tylko bicik pod nóżkę. Daje się kawałek siebie. Dzisiaj takie podejście w muzyce „rozrywkowej” nie jest modne. Trzeba udawać, trzeba się formatować, trzeba skracać się do 30 sec i biec, cały czas biec, bo może ktoś nas wyprzedzi? I co wtedy?

„Dom z ognia” musi być ciekawym doświadczeniem dla publiczności słuchającej Cię na koncercie. Występy z zespołem Pustki czy Ballady i Romanse, a solowym albumem to dla Ciebie trzy zupełnie różne sytuacje?

Tak, każdy z tych zespołów jest inny. Pustki mają w sobie rockowego, gitarowego pazura, a Ballady taką subtelność i intymność siostrzanej relacji. Moje koncerty są jeszcze inne. Występuję z trójką wspaniałych muzyków. Patryk Stawiński, Marcin Ułanowski i Tomek Kasiukiewicz stworzyli ekstra zespół, który podąża za mną i pomaga mi przekazać maks moich uczuć. Stoję na froncie – to też jest dla mnie nowość. Wyglądam zupełnie inaczej, bo zaczęłam się ruszać (to było wielkie wyzwanie), no i nie stoję za klawiszem. Wszystkie te rzeczy sprawiają, że odkrywam siebie na scenie na nowo.

11 listopada wystąpisz z koncertem z najnowszą płytą w Poznaniu. U Uli Kaczyńskiej w radiowej Czwórce, chwilę po premierze płyty, mówiłaś o tworzącym się pancerzu, który chroni Cię na scenie przed zbytnią emocjonalnością. Jak jest u Ciebie z tym pancerzem teraz?

Teraz już nie przejmuję się pancerzem, ale wchodzę w to! Całym sercem. Ruch pomaga mi uwalniać wszystkie emocje, więc ma to wydźwięk oczyszczający. Każdy koncert to katharsis tych wszystkich przeżyć.

Co przygotowujesz na poznański koncert?

W Poznaniu zagram dwie premierowe piosenki, jedna będzie zaskakująca, bo mocno buja i zachęca do tańca oraz jest w niej niecenzuralne słowo – i to kilka razy! Oprócz tego zaśpiewam nie swoją piosenkę, po angielsku, z dawnych lat.

Masz jakieś szczególne wspomnienie związane z naszym miastem?

Mam mnóstwo, ale najlepsze to te, że przyjeżdżam do Poznania często w listopadzie i wtedy są rogale – Święto marcińskie. I ja kupuję ich bardzo dużo – zawsze muszę zawieźć rodzinie, bo potem mają do mnie pretensje, że nie przywiozłam. Ja oczywiście dowożę tylko część, bo resztę pochłaniam w drodze.

Barbara Wrońska w Poznaniu – 11 listopada – klub Blue Note – koncer „Nie czekaj”