Milky Wishlake to producent, wokalista, kompozytor oraz pianista, debiutujący w 2016 roku za sprawą głośnego albumu „Wait For Us”. Z Milky Wishlake porozmawialiśmy szerzej o Jego dotychczasowej twórczości, singlu „Nie ma nas” oraz planach na przyszłość. Artysta wystąpi 13 stycznia 2017 roku w klubie Dragon.  

Na początek pytanie może i banalne, ale zapewne niewielu naszych czytelników zna na nie odpowiedź. Milky Wishlake, skąd pomysł na tak oryginalny pseudonim artystyczny? 

MW było w istocie wymyślone początkowo jako pewnego rodzaju alter ego, pod którym mogłem robić muzycznie, co tylko mi przyszło do głowy. Na początku nie zakładałem nawet, że będę śpiewał. Chciałem tylko produkować i zapraszać różnych artystów do współpracy. Sama nazwa, co nie jest tajemnicą, pochodzi od mojego imienia i nazwiska. Nie ma w tym jakiejś głębszej niesamowitości, bo chciałem po prostu zangielszczyć swoje dane, dla zabawy. Dobrze mi to zabrzmiało i zostało.

Studiowałeś w Holandii przez kilka lat, w kraju z tradycjami muzycznymi, w którym muzyka stoi na bardzo wysokim poziomie. Czy podczas pobytu w Holandii myślałeś, aby tutaj rozpocząć swoją artystyczną kreację? A może od początku planowałeś powrót do Polski?

Będąc w Holandii, myślałem, że już tam zostanę i nie przeszło mi przez myśl, żeby zaczynać w Polsce karierę, na pewno nie w biznesie muzyki rozrywkowej, bo  przecież studiowałem jazz. Po zagraniu dyplomu przyjechałem do Polski w czasie wakacji w celu nagrania naszej pierwszej płyty z Quantum Trio i zakochałem się w naszym kraju na nowo, doznałem pozytywnego szoku kulturowego. Postanowiłem zostać i już nie wracać.

Twoja debiutancka EPka „Five Contemporary Songs” to niezwykle kręta i zaskakująca podróż muzyczna. Podobno za produkcję całego materiału jesteś sam odpowiedzialny. Po prostu jako artysta poczułeś, że to Twój moment, aby w końcu zrealizować swoje twórcze wizje i wziąć sprawy we własne ręce?

Sprawy w swoje ręce wziąłem już na studiach, bo już na pierwszym roku sformowałem swój zespół popowy, w którym graliśmy moje utwory. Tam właśnie uczyłem się śpiewać, jak prowadzić zespół i grałem pierwsze koncerty. Nauczyłem się też zasady, że pewne rzeczy muszę czasami robić sam, szczególnie że byłem spłukany, więc zacząłem się uczyć produkcji metodą prób i błędów. Po skończeniu studiów miałem już wystarczające podstawy, żeby samodzielnie coś skończyć i wypuścić. O walidację tego, czy jestem artystą, wiernym sobie i swoim wizjom muszę walczyć codziennie. Myślę, że to dopiero początek tej drogi.

Zapytałem o „Five Contemporary Songs” bo to chyba od tych pięciu wysmakowanych utworów zaczęła się Twoja prawdziwa muzyczna przygoda. Jak to się stało, że trafiłeś pod skrzydła Roberta Amiriana z wytwórni NEXTPOP?

Odpowiem od końca – niecały miesiąc po wypuszczeniu w eter EP’ki, skontaktował się ze mną Robert, pisząc do mnie dość długą wiadomość, która nie dała mi zasnąć (było to chyba o pierwszej w nocy). Zaprosił mnie na rozmowę do Warszawy i jeszcze przed końcem roku 2014, podpisałem kontrakt. Co do rozpoczęcia „prawdziwej” muzycznej przygody – no trochę mnie odrzuca takie sformułowanie. Staram się żyć z muzyki i muszę powiedzieć, że mało w swoim życiu miałem z nią związanych beztroskich przygód – raczej znoje i udręki [śmiech]. Na studia dostałem się ciężką pracą jako totalny nieuk fortepianowy, amator jazzu, pasjonata, a potem dostawałem regularnie w tyłek od Holandii i szkoły. Przygodą można by nazwać raczej moje wyobrażenia i marzenia, w które uciekałem myśląc co mogę osiągnąć. Były one oczywiście zdrowo przerysowane i przez ostatnie kilka lat zajmowałem się raczej wyrzucaniem ich z głowy, żeby móc żyć w jako takim zdrowiu psychicznym. Dlatego muzyka nie była dla mnie nigdy przygodą, a  językiem, którym wszechświat postanowił się ze mną komunikować. Ja odpowiedziałem już w bardzo młodym wieku, przyjąłem go wewnętrznie i teraz sam próbuję zrozumieć siebie i wszystko wokół, mówiąc nim.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie potrafisz słuchać muzyki dla relaksu. To znaczy, że muzyka ciągle wyzwala w Tobie jakąś nieopisaną dozę energii?

Najpierw zadałeś mi pytanie, jakbym traktował muzykę jako dziecinną zabawę, a teraz pytasz jakbym był starym i zmęczonym dźwiękami człowiekiem. [śmiech] Relaksuje się jak sprzątam, gotuję albo śpię. Muzyka zawsze do mnie mówi. Natężenia bywają różne, mam wszystkie gałki, żeby je sobie regulować – w zasięgu mojej ręki. Ja po prostu zawsze dostaję od muzyki kreatywnego kopa. Od tego się nie chce uciekać.

Twój pierwszy album studyjny „Wait For Us” to jedenaście bardzo dobrze skrojonych kawałków. Odnoszę jednak wrażenie, że artysta świadomie pozostawia odbiorcy duże pole do interpretacji. Dlaczego np. wersja angielska singla „Nie ma nas” (tytuł nie pozostawiający złudzeń) jest zatytułowana „Wait For Us” (tutaj nadziei jest wbrew pozorom nieco więcej). Oba zresztą znalazły się na płycie.

Dziękuję. Moje teksty są czasami bardziej dosłowne, czasami dużo mniej, ale krążą wokół konkretnych tematów. Na tej płycie terapeutycznie staram się wyrzucić swoje emocje, związane z moim poprzednim związkiem, ale jest też utwór o Śląsku czy o śmierci. Nie jestem wybitnym poetą -piszę bazując na tym co podsuwa mi moja podświadomość. Jest moją jedyną przyjaciółką i muszę jej zaufać. Myślę zatem, że masz rację – każdy może odczytać poszczególne utwory na swój sposób.

W singlu „Nie ma nas” śpiewasz o relacji damsko-męskiej, która zakończyła się przedwcześnie. Jednak kochankowie w porę się zorientowali, że to nie jest ich wspólna droga. Smutna choć prawdziwa historia zaśpiewana przez Ciebie w czasie przeszłym. Czy to się zdarzyło?

Zdarzyło się. Wersja angielska wywodzi się tekstowo z tego samego miejsca, ale tam nie ma jeszcze zakończenia. Jest jeszcze wiara w to, że wszystko się ułoży.

Płyta jest pełna emocjonalnego przesłania gdzieś podskórnie zaszytego pod wabiącą aranżacją oraz melodyjnym wokalem, co bardzo mnie – jako odbiorcy – odpowiada. Mimo iż kompozycje różnią się stylistycznie to momentami można wyczuć linię łączącą je w całość. Czy tworzenie muzyki jest dla Ciebie swoistym katharsis

Cieszę się, że nie odrzuca Cię lekki rozstrzał stylistyczny. Katharsis – samo tworzenie składa się zbyt wielu zmiennych, żeby można było to tak określić, ale na pewno jest kilka takich momentów, kiedy schodzi ze mnie napięcie, kiedy przenika mnie ta esencja utworu, głównie wtedy kiedy gram go na pianinie na sucho, albo w innych wyjątkowych sytuacjach. Pamiętam jak pierwszy raz zagrałem Hidden na soundcheck’u na Openerze – utwór, który był wtedy bardzo świeży – łzy stanęły mi w oczach i musiałem szybko przełknąć gulę, żeby dośpiewać zwrotkę. Myślę, że całkiem przyziemnie mówiąc, oczekuję, że muzyka przyniesie mi w końcu spokój, żebym mógł zatracać się w jej szaleństwie.

A co powiesz o utworze „Future For Me” z gościnnym występem Dawida Podsiadło. Kapitalna kompozycja, świetne wykonanie wokalne zarówno Twoje jak i Dawida. Tekst traktuje jednak o sprawach bardzo osobistych, o tym, że trzeba zerwać z przeszłością i przestać żyć w strachu. Future For Me – właśnie z tymi słowami czekasz na przyszłość?

Dawid jest tam głosem rozsądku , który prowadzi mnie do światła, do góry. Utwór jest o starych nawykach, uzależnieniach, które niweczą ciężką pracę, o tym, że one nigdy nie odchodzą, nawet jeśli myślimy, że już jesteśmy tam gdzie powinniśmy. Sam tytuł jest dość przewrotny – nie zakłada zwycięstwa. Cokolwiek przyniesie przyszłość, ten głos, który najgłośniej słychać w refrenie, nigdy mnie nie opuszcza, kusi, żeby wybrać prostszą drogę.

Jeżeli już padło pytanie o przyszłość. Niebawem minie rok od wydania Twojego debiutanckiego albumu, czy pojawiają się już w głowie pomysły na kolejny materiał?

Tak. Ciągle i nieustannie. Mam ich więcej niż kiedykolwiek. Powolutku docieram do tej nowej przyszłości.