Porozmawialiśmy na początku maja z Arturem Rojkiem o popandemicznym bilansie z perspektywy branży koncertowej, jego nowym festiwalu i nadchodzącym, zaskakującym albumie, na którym artysta zaprezentuje coś, czego muzycznie jeszcze nie robił.
.
.
Wyruszasz za chwilę w trasę koncertową, na której będziesz kontynuował promocję albumu „Kundel”. Jak wspominasz minione koncerty z tą płytą?
Artur Rojek: Okres pandemii najbardziej dotknął przemysł muzyczny. Większość z nas w zasadzie nie miała co robić przez długi czas, bo nie mogliśmy grać koncertów, nie było sensu też wydawać płyt. Wszystko stanęło w miejscu. Dlatego ten powrót na scenę był bardzo wyczekiwany. Egzystencja muzyków opiera się głównie na koncertach. Każdy chciał wrócić do pracy, zacząć normalnie funkcjonować (chociaż cały czas nie funkcjonujemy do końca normalnie). Nadzieję dawały nam najpierw mniejsze koncerty z większymi restrykcjami, potem coraz większe z mniejszymi. To był bardzo emocjonalny powrót nie tylko dla nas występujących. Wyjątkowe przeżycia rodziły się między sceną a publicznością, która też była stęskniona. Bytność ludzi na koncertach, wspólne przeżywanie, świadomość, że ma się obok siebie człowieka – to działało bardzo emocjonalnie. Myślę, że te koncerty zostaną na długo niezapomniane.
Dlaczego mówisz, że ta normalność, dla was muzyków, jest teraz pozorna?
Chodzi o to, że jeżeli coś zostało na dwa lata zablokowane, to cały sektor uległ deregulacji. Przez ostatnie lata naturalne było to, że pewne rzeczy się toczyły, działały dobrze. Ludzie uwielbiali chodzić na koncerty, to było widać. Polscy artyści, którzy wcześniej tego nie doświadczali, zaczęli sprzedawać sale na tysiąc, pięć tysięcy osób, potem hale i stadiony. Koniunktura była świetna i wszyscy na tym korzystali, nie tylko ci najwięksi, ale też twórcy grający bardziej wymagającą muzykę czy ci zaczynający. Bardzo skrócił się okres od zadebiutowania do pierwszych oznak popularności, co też miało związek z tym, że ta koniunktura była po prostu rozpędzona. Wprawienie jej z powrotem w ruch nie jest kwestią decyzji: „Ok, to teraz możecie grać”. Ona została zdewastowana, rozczłonkowana, ta energia po prostu zniknęła. Nie tylko nasza, bo wiele branż będzie zbierało się bardzo powoli, napotykając po drodze jeszcze inne problemy – chociażby wojnę na wschodzie czy kryzys ekonomiczny. Poza tym wielu ludzi jeszcze nie do końca pogodziło się z tym, że to jest koniec pandemii. Zmieniły się zwyczaje, niektórzy inaczej planują czas wolny. Dlatego jest to powrót do względnej normalności. Naszej branży zajmie sporo czasu zanim ona się podniesie. Pod koniec 2020 r. jeden z bardzo doświadczonych promotorów koncertowych z Niemiec powiedział, że minie pięć lat zanim dźwigniemy się do poziomu z 2019 r. O ile do takiego poziomu się oczywiście zbliżymy. Nie wiadomo, co będzie działo się po drodze.
Pandemia wpłynęła więc na wiele aspektów branży muzycznej. Zmieniła też publiczność?
Nie wiem czy na stałe – na pewno zmieniła na ten moment powrotu. Było widoczne, że publiczność inaczej reaguje, jest bardziej entuzjastyczna, wdzięczna, oddana, emocjonalna, szybciej się wzrusza. Tylko, że to wynikało z konkretnej sytuacji. Kiedy ludzie zaczną przyzwyczajać się do nowej normalności, to znowu może się zmienić. To jest charakterystyczne, że kiedy wychodzisz z jakiegoś stanu i wchodzisz w nowy, to ten początek jest odczuwalny inaczej. Nie wydaje mi się, żeby człowiek zmieniał się raz na zawsze. Myślę, że ludzie zmieniają się na jakiś czas, po czym wracają do swoich starych nawyków.
Te spotkania z publicznością w pandemii nadały piosenkom z „Kundla” nowego wydźwięku?
Nie miałem za dużo okazji, żeby to analizować, bo płyta ukazała się dzień przed pierwszym lockdownem. Wcześniej zagrałem w zasadzie cztery koncerty promocyjne, a ludzie znali wtedy tylko jedną piosenkę, „Sportowe życie”. Odbiór albumu przez perspektywę sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy nastąpił dopiero później, kiedy zaczęliśmy grać koncerty z socjalnym dystansem albo w ogóle bez udziału publiczności, jak ten w mieszkaniu na Męskim Graniu. Dopiero wtedy ta płyta zaczęła nabierać swojego życia. Ja nie pisałem jej ze świadomością, że spotkamy się z czymś takim, jak pandemia. Głównymi elementami, wokół których skupiliśmy się tworząc ten album, były osoby wykluczone i zwykłość, która w świecie doskonałości jest czymś kompletnie niewidocznym, nieistotnym. Jednocześnie myśleliśmy o koncepcie, że nigdy nie wiadomo, co się stanie za chwilę, że warto docenić to, co masz, to, jaki jesteś, kiedy jesteś zwykły, bo za chwilę może stać się coś, co wywróci twoje życie do góry nogami. Miałem na myśli różne małe sytuacje, których ludzie się nie spodziewają, a które zdarzają w życiu i wprowadzają na inny tor. Przez to ta płyta trochę wstrzeliła się w ten czas, no bo on wywrócił do góry nogami całe nasze życie. Myśleliśmy, że wszystko jest poukładane, że już zawsze będzie tak się toczyć, a okazało się, że nie.
Emocje związane z ostatnimi latami przelejesz zapewne dopiero na nowe piosenki. Zdradziłeś, że masz już przygotowany materiał na kolejny album. Właściwie określasz go mianem nowego projektu. Co stworzyłeś tym razem?
Nie jestem jeszcze gotowy, żeby opowiadać o nim w pełni. Myślę, że minie jeszcze kilka tygodni zanim zacznę mówić o nim oficjalnie. Pandemia spowodowała, że zostałem odcięty od wszystkiego, czym zajmowałem się przez ostatnie lata. Po sześciu latach przygotowałem nowy album, miałem udać się w długą trasę koncertową, cieszyć się występami i różnymi wydarzeniami dookoła. Miałem też organizować piętnastą edycję OFF Festival. W zasadzie nie robiłem ani tego, ani tego. To był pierwszy od wielu lat okres, kiedy nie mogłem robić rzeczy, które robiłem dotychczas i byłem odcięty od wielu bodźców. Musiałem więc skupić się na czymś innym. Doposażyłem studio i zacząłem pracować nad nowymi piosenkami. Poszedłem w coś, czym nigdy do tej pory się nie zajmowałem i przez długi czas nazywałem to eksperymentem. Na początku myślałem, że będzie to mała płyta, cztery wyjątkowe utwory. W sumie nagrałem ich dziesięć. Nie wiem czy to będzie coś, co będę wydawał w standardowy sposób, czyli dwa single i płyta, czy opublikuję wszystkie piosenki pojedynczo, a potem wydam album. Będzie odczuwalne, że to, co zrobiłem to ja – że ja to śpiewam, że to moje teksty. Natomiast oprawa, spotkanie z konkretnymi osobami, jest czymś, czego wcześniej nie robiłem. Byłem ciekawy jak osoby kojarzone z kompletnie czymś innym od tego, co tworzyłem poradzą sobie z taką osobą jak ja i odwrotnie – jak ja sobie z nimi poradzę. I tak powstał projekt, który zaprezentuję za jakiś czas. Jedną z nowych piosenek grałem na poprzedniej trasie. Na nadchodzących koncertach planuję zagrać kolejną.
Czego jeszcze słuchacze mogą spodziewać się na najbliższych koncertach?
Te koncerty są rozwinięciem wszystkiego, co miało miejsce przez ostatnie dwa lata. Wypuściłem „Kundla” w pechowym czasie, co spowodowało, że pierwszą trasę promującą płytę kończyłem półtora roku po jej premierze, czyli w czerwcu. Więc wolno się to rozpędzało. Ludzie, którzy byli na moich poprzednich koncertach, po wydaniu płyty „Składam się z ciągłych powtórzeń”, na pewno zauważą zupełnie inną energię na scenie. Zbudowałem sobie taki wewnętrzny koncept, że chciałbym materiał z tej trasy inaczej przeżywać i też spowodować, że ludzie będą go inaczej przeżywać. Oprócz tego, że set koncertowy jest mocno wymieszany – składają się na niego piosenki z „Kundla”, „Składam się z ciągłych powtórzeń”, ale również zespołu Myslovitz oraz jeszcze inne różne ciekawostki – to koncert ma bardzo odczuwalną dynamikę fizyczną, podkręconą przez scenografię i światła. Tego należy się spodziewać – mega energetycznego koncertu.
Niewątpliwie nie brakuje ci energii w ostatnim czasie. Wyruszasz w trasę koncertową i cały czas przygotowujesz wyczekiwaną, jubileuszową edycję OFF Festival. Poza tym razem z Łukaszem Mintą pracujesz nad nowym festiwalem – Great September. Co przygotowujecie w jego ramach?
Great September odbędzie się w Łodzi, pomiędzy 15 a 17 września. Jest to festiwal o charakterze miejskim. Koncerty będą odbywały się na kilkunastu scenach. Będą one ułożone w taki sposób, że będzie można przechodzić między nimi spacerem. W każdym klubie wystąpią po trzy, cztery zespoły, więc w sumie przez trzy dni zobaczyć będzie można ponad sto występów. Na głównej, dużej scenie wystąpią gwiazdy tego festiwalu. Format skupiony jest przede wszystkim na muzyce polskiej i jednym z jego głównych założeń jest prezentacja najzdolniejszych, młodych artystów. Jednocześnie ma on być platformą dla branży muzycznej, czyli agentów, menadżerów, promotorów czy firm wydawniczych, która raz w roku będzie mogła spotkać się na takim festiwalu, żeby oglądać wyselekcjonowaną grupę najciekawszych młodych polskich artystów. Wydarzenia tego typu określa się nazwą festiwali showcase’owych i odbywają się one na całym świecie. Biorący w nich udział twórcy podpisują kontrakty, wiążą się z menadżerami i ich kariera nabiera rozpędu. Mieliśmy kiedyś w Polsce takie festiwale, jednym z nich był odbywający się w Poznaniu Spring Break. Kierował nim właśnie Łukasz Minta, który jest moim partnerem w projekcie Great September. Trochę przenosimy ducha poznańskiego Spring Break do Łodzi.
Łódź jest innym miastem, jest w nim wysoko rozwinięta kultura miejska. Zawsze kojarzone było z kulturą klubową, kiedyś z kulturą techno, dzisiaj już po prostu z życiem w mieście, z bardzo dobrą infrastrukturą. Jest to jedno z najlepiej transformujących się miast w naszym kraju, przede wszystkim jeśli chodzi o architekturę. To piękne miejsce, które odtwarza swoją dawną świetność. Jednocześnie, kiedy dopasowuje się do niego coś nowego, to robi się to z dużym wysmakowaniem i kontrolą. To powoduje, że jest to po prostu piękne miasto, kiedy się w nim przebywa, słucha muzyki, ogląda koncerty.
Jeżeli ktoś lubi odkrywać i być na początku czegoś, co stanie się za chwilę wielkie, to jest to festiwal dla niego. Każdy z wielkich artystów, czy jest to Ed Sheeran, Dua Lipa czy James Blake, zaczynał na festiwalach showcase’owych. Również w Polsce – Kortez, Daria Zawiałow, Mata, Sanah, Dawid Podsiadło. Więc jest to odpowiednie wydarzenie dla wszystkich, którzy lubią wiedzieć, co ciekawego dzieje się w muzyce. Poza tym będzie to też, w obecnych czasach, pożyteczna, społeczna platforma dla tych, którzy w 2020 r. byli gotowi, żeby zadebiutować czy rozwinąć swoją karierę, a nie mogli tego zrobić. My w pewnym sensie budujemy platformę, która ułatwi tym ludziom powrót do tego, o czym marzyli.
Chciałoby się zapytać, skąd, pomimo tego wszystkiego, o czym przed chwilą rozmawialiśmy, czerpiesz siły na działanie na tak wielu polach.
Wiesz, nie jestem w tym sam. Oczywiście muszę mieć w sobie jakąś pojemność energetyczną, żeby myśleć o trzech albo czterech rzeczach na raz. To nie jest łatwe, na pewno nie powoduje, że łatwiej jest mi się skupić. Great September robimy wspólnie z Łukaszem Mintą, mamy fajną ekipę zaangażowanych ludzi. Przy Off Festival od lat pracuję z tym samym zespołem, który jest w tym, co robi bardzo wyspecjalizowany. A tak poza tym mieliśmy dwa lata przerwy, więc trochę tej energii się we mnie skumulowało i chciałbym to w jakiś sposób wykorzystać.
29 maja zagrasz koncert w Poznaniu. Masz jakieś szczególne wspomnienia związane z naszym miastem?
Druga płyta Myslovitz była kończona w studiu nagraniowym w Poznaniu, które należało do Eleni i jej męża. Tam nagrywaliśmy cover Czerwonych Gitar „Historie jednej znajomości”, „Pierwszy raz” i wszystkie inne piosenki, które dołożyliśmy do odpadów z pierwszej sesji, w wyniku czego powstało „Sun Machine”. Ja w tę płytę za bardzo nie wierzyłem. Zrobiliśmy ją bardziej przez zachętę ze strony wytwórni niż potrzebę zespołu. Wbrew temu, co czuliśmy ten album osiągnął większy sukces niż debiut i otworzył nam drogę do większej kariery. Na tej płycie znalazły się piosenki takie, jak „Peggy Brown” i „Z twarzą Marilyn Monroe”, i wszystko zaczęło się toczyć szybciej niż wcześniej. To miało swój związek z Poznaniem.
.
.
Sprawdź szczegóły poznańskiego koncertu, który odbędzie się 29.05 w Tamie: