Wydała swoją trzecią płytę i stworzyła jedną z najbardziej wartościowych kreacji artystycznych polskiego podwórka ostatnich dekad. Żeby wypracować album aktualny, poruszający, odporny z pewnością na niezainteresowanie, nie sięga się daleko. Można pochylić się nad wierzeniami, fantasmagoriami, lękami i pragnieniami krajanów – z wyczuciem wyeksplorować ich rubieże, przyjrzeć się własnym granicom. Doskonale wie o tym autorka „Mojej winy”.
Swoje poczynania na szeroką skalę Kasia Lins rozpoczęła już w 2013 roku, publikując debiutancki album „Take my tears”. Materiał nagrywany przez 22-latkę w Stanach Zjednoczonych, wydany pod szyldem międzynarodowej wytwórni Evosound, to składanka utworów osobliwych jak na „po x factorowy” debiut – w dopracowanych piosenkach subtelny pop połączony został z elementami soulu, jazzu i bluesa. Pierwszą płytą Lins wyprzedziła swoje marzenia (nagrywała ją z Jerrym Cortezem z zespołu Tower of Power czy Zorem, perkusistą Lennego Kravitza) i zwróciła uwagę dziennikarzy. Nie było jej jednak dane zachwycić masowej publiczności w Polsce, gdyż album w fizycznej wersji dystrybuowany był tylko za granicą. Ten ostatni punkt poznanianka zrealizowała kilka lat później, za sprawą drugiego wydawnictwa „Wiersz ostatni” – materiału równie intymnego co „Take my tears”, ale ocenianego jako bardziej dojrzały artystycznie. Promują go takie piosenki jak „Wiersz ostatni” czy „Tonę”. Nowy krążek był przepustką artystki do miana jednej z najciekawszych twórczyń rodzimej sceny. O oddziaływaniu aktywności Lins świadczą nie tylko liczby w sieci, bo również zainteresowanie jej występami na żywo – tak na przykład podczas koncertu na Spring Breaku w 2019 piosenkarce udało się zapełnić Salę Wielką w poznańskim Centrum Kultury Zamek.
Mogło się wydawać, że do kolejnych sukcesów Lins doprowadzi już droga prosta: granie dla publiczności szczególnie emocjonalnych, gitarowo-klawiszowych piosenek o trudach relacji damsko-męskich, na scenie wykonywanych w teatralnej oprawie. Bo czy tworząc muzykę rozrywkową, temat chimerycznego uczucia można potraktować jeszcze bardziej niebanalnie niż na „Wierszu ostatnim”? Otóż okazało się, że tak. W maju zeszłego roku autorka „Wiersza” udostępniła spragnionej w pandemicznej kwarantannie publiczności swój kolejny album „Moja wina”. Jednoznaczna konotacja tytułu nabierała na sile, jeszcze przed odsłuchem krążka, kiedy ułożone kolejno nazwy utworów odczytywało się jak intymny zwrot ich twórczyni do siły wyższej. Wiadomo było już, że na płycie słuchacz będzie miał do czynienia z eksplorowaniem strefy szeroko pojętego sacrum. Całą resztę artystka opowiedziała w swoich piosenkach.
To, co w „Mojej winie” najbardziej udane, to śmiałe wkroczenie przez piosenkarkę w tematykę religijno-kulturowych meandrów. Lins na potrzeby płyty skonstruowała bohaterkę korzystającą z prawa do zadawania niewygodnych pytań i odsłaniania wybranych kart („Prowadź po raju”), uznającą swoją ciemną stronę („Moja wina”) oraz gotową do obrony własnych wartości („Koniec świata”). Taki wachlarz usposobienia w zestawieniu z kościelnymi konwenansami skutkuje duszną, niekiedy nawet ciężką atmosferą. To w szczególnych momentach pomyślna próba wlania w symboliczną biblijną kobietę grzesznicę krwi, ułożenia jej postawy z kości. Podmiot liryczny u Lins jest jednak świadomy swojego działania oraz skomplikowanej natury, więc nie prosi o cudze rozgrzeszenie, ale czeka na spokój ducha („Śniłam, że jest spokój”). Większość utworów z płyty zbudowanych jest na tle relacji damsko-męskiej: w „Rób tak dalej” autorka obnaża zasady przewidywalnej gry między partnerami, za sprawą „Jesteś krwią w mojej żyle” zrównuje pozycje kochanków. Najbardziej emocjonalnym punktem albumu jest jednak utwór „Morze Czerwone”, w którym, chociaż w przerysowany sposób, to kobieta staje się odniesieniem dla wszechrzeczy, ponawia trasę Mojżesza. W warstwie muzycznej poza sprawdzonymi u artystki rozwiązaniami, poszerzeniem instrumentarium i zabawami wokalnymi słychać efektowne nawiązania do muzyki nowofalowej (np. republikańskie „Nie syp solą”).
W przypadku Kasi Lins należy pisać również o warstwie wizualnej jej dzieł. Jako swoje inspiracje do kreowania obrazków ze świata „Mojej winy” artystka podaje Tima Burtona, Davida Lyncha czy Paola Sorrentino. Elementy charakterystyczne dla twórczości wymienionych filmowców rzeczywiście odnaleźć można w sesjach i teledyskach poznanianki oraz jej kreacjach scenicznych. Nowa płyta połączona została z symbolami nocy (sowa, księżyc) oraz ciemnymi barwami, co trafnie oddaje w ostatecznym rozrachunku mroczny i chłodny nastrój krążka. Szczególnym punktem planu promocyjnego „Mojej winy” było udostępnienie publiczności nagrania „Czego dusza pragnie” zrealizowanego przez Lins i jej ekipę, który łączy w sobie cechy koncertu, filmu i spektaklu teatralnego. Obok frontwomen, jako bohaterki odsłaniającej przed widzami niewybielone kawałki swojej duszy, oraz jej zespołu (m.in. Aga Bigaj, Karol Łakomiec, Wiki Jakubowska, Zuzia Kłosińka), w poszczególnych scenach pojawiają się goście specjalni – Anna Gacek, Błażej Król, Czesław Mozil i Aleksandra Domańska. Oniryczne przedstawienie muzyczne daje duże pole do interpretacji – pod kątem filmowych odniesień przeanalizowane zostało przez Stowarzyszenie Filmowe FilmETER: Przyczytaj.
W niełatwym z wielu względów 2020 roku Kasia Lins dostarczyła nam nie lada intrygującej artystycznej pożywki. Kompozytorka pomimo okresu trudnego dla twórców zdecydowała się na wydanie przygotowanej płyty, jak się okazało po czasie, rezygnując z dużej liczby koncertów. Tematyką „Mojej winy” odpowiedziała jednak na rozżarzone nastroje społeczne, co było jej zamiarem lub nie, przyczyniła się do pogłębienia feministycznego dyskursu i to w szczególnym nurcie – ambiwalentnej w kwestii stereotypów płciowych kultury popularnej. Jej nowa płyta była jednym z najlepszych muzyczny wentyli w roku licznych strajków kobiet (chociaż wydana została na długo przed głośną decyzją), zarazem najbardziej nietuzinkowym protestem z tej dziedziny artystycznej. Za pewne przez to, że nie została do tego stworzona, jej bohaterka, ze swoimi rozterkami i wyśpiewywanymi aksjomatami, ma szansę zostać z odbiorcami polskiej popkultury na dłużej. Kasia Lins przykuła całą naszą uwagę w 2020 roku i nie możemy doczekać się już jej kolejnych kroków.
fot. Karol Łakomiec