Dwie pierwsze płyty formacji, czyli „All the Tangled Girls” i „The Great Division” sprzed trzech lat obiły się szerokim echem w muzycznym światku przede wszystkim ze względu na postać Kuby Ziołka, charyzmatycznego wokalisty. Szereg innych projektów (Ed Wood, Almaeda, czy Stara Rzeka) skłonił go jednak do zrezygnowania ze śpiewania w farmie, co sprawiło, że pozostali instrumentaliści zaczęli szukać nowego frontmana. Minęło trochę czasu, zanim znaleźli Piotra Siwickiego z obracającego się w podobnych klimatach Karate Free Stylers. Pomimo że nowy piosenkarz nie szaleje za mikrofonem jak Ziołek, a jego przyjemny, ale zachowawczy śpiew wyparł charakterystyczne, szalone odjazdy bydgoszczanina, udało mu się wpasować w rockowy, nieco grunge’owy klimat pozostałych członków ekipy i stworzyć z nimi całkiem przyjemne piosenki.
Turnip Farm i ich „Chase Chagrim Away” nie jest drugą Siekierą czy Brygadą Kryzys, których repertuar wpisał się na stałe w kanon rewolucyjnych, cięższych brzmień. Chłopaki nie oglądają się za podobnymi, nieco zbuntowanymi i niemierzącymi siły na zamiary muzykami, ale konsekwentnie brną wytyczoną wcześniej ścieżką. Osiem premierowych piosenek utrzymanych jest w gitarowym, bezkompromisowym stylu, momentami przypominającym dokonania Pixies czy The Lemonheads. Wśród inspiracji Siwickiego i spółki na prowadzenie wysuwa się jednak indie – rockowe Dinosaur Jr. – to właśnie tytułu od ich piosenki wołowski zespół zaczerpnął swoją nazwę.
Trwające niewiele ponad pół godziny wydawnictwo nie można nazwać jednak kalką wzorców z lat 90-tych, których plakaty na ścianach miał z pewnością co drugi czytelnik All in Poznań. Faktycznie, dużo tu kroków wstecz: przesterowanych akordów, będących ukłonem w stronę tamtych lat, nostalgicznych chórków, aż w końcu coveru „Feels Like Heaven” grupy Fiction Factory będącego hitem na prywatkach i potańcówkach, ale Turnip Farm zdecydowanie nie można włożyć do worka rockowych wykonawców słynących z odgrzewanych kotletów. Choć w trakcie niektórych piosenek (singlowe „The Winter of Our Discontent) aż chce się podkreślić pewne riffy czy zachęcić wokalistę, żeby odszedł od schematu i ryknął swoim wcale nieprzeciętnym głosem, bywają momenty perfekcyjne, za które dostrzegło ich wcześniej niemałe grono krytyków czy recenzentów. Dobrze brzmią instrumentalne, nieco transowe pasaże („Broken Promises”), zaskakuje lekkość grania Petera J. Bircha, który na co dzień oscyluje wokół folkowych, łagodniejszych dźwięków.
Pewne przysłowie mówi, że „z tej mąki kiedyś będzie chleb”. Sparafrazuję je nieco, pisząc, że „z tych rzep będzie kiedyś naprawdę smakowite danie”. Na razie dostajemy nie mniej smakowitą przystawkę, którą śmiało można skonsumować w trakcie wieczornej jazdy samochodem czy podczas koncertu na żywo.