Co łączy razem takie składy jak Hey, Japato, Muchy i Brodka? Na pierwszy rzut oka niewiele, ale jest sobie takie sceniczne ogniwo, co się zowie Krzysztof Zalewski. Chcecie się dowiedzieć czegoś więcej o świeżutkim jeszcze Zeligu i nie tylko? Zapraszam do lektury!
Zacznijmy od Woody Allena. Skąd pomysł, żeby akurat tak nazwać album?
Po pierwsze dlatego, że każda piosenka jest trochę z innej parafii. To nie jest spójny materiał, nie jest tak, że wszystkie kawałki są hardrockowe. Każdy kawałek jest trochę z innej bajki. A tak poza tym to Marcin Bors często mówił na mnie Zelig i tak to już zostało. Często grywam z różnymi składami i muszę się szybko przesterować do tego, co akurat wymagają ode mnie koledzy. Bywa tak, że w jednej chwili muszę się przesiąść z muchowego busa na siedzenie Brodki. W jednej chwili staję się innym człowiekiem. Stąd też skojarzenie z Zeligiem. Poza tym jeśli jeden z moich ulubionych zespołów, czyli Queen mógł dwa swoje krążki nazwać od filmów braci Marx, to równie dobrze ja mogę zaczerpnąć z Allena (śmiech).
Trzymając się tego filmowego tematu. Zelig jako film ma tak naprawdę podwójne dno. Z jednej strony mamy człowieka-kameleona, który potrafił się dostosować do otoczenia, ale trzeba również pamiętać o tym, że był psychicznie chory. Podobną analogię można zauważyć słuchając Twojej płyty, poszczególne teksty nie kleją się ze sobą i prezentują różne wycinki rzeczywistości, ale nie brakuje w nich psychodelicznych zajawek.
No fakt, czy ja jestem zdrowy psychicznie? Chyba nikt, kto działa w tej branży wystarczająco długo, nie jest do końca zdrowy psychicznie (śmiech). Każda osoba, która wybiera sobie taki sposób na życie, żeby jeździć po Polsce i nierzadko robić z siebie pajaca scenicznego i żyć jak w swoim cygańskim taborze, nie jest do końca zdrowy na umyśle. U mnie dochodzi jeszcze fakt częstych zmian gatunkowych. Bez wątpienia moje epizody z Kasią Nosowską, Heyem, Japato, Budyniem, Muchami i Brodką miały wpływ na moją osobowość. Często miałem przesiadki, gdzie musiałem dostosować swoje „ja” do panujących warunków.
Jak to jest przeskoczyć z tylnego siedzenia na front. Zarówno w przypadku Kasi Nosowskiej, Much czy Brodki byłeś trybikiem pewnej muzycznej machiny. Teraz musisz przesterować się na frontmana. Ciężko jest?
Czuję się super, w końcu moje ego jest dopieszczone, a wzrok całej publiczności skupiony na mnie. Oczywiście generuje to dodatkowy stres. Dopiero teraz doceniam komfort bycia na drugim planie, gdzie nie musiałem się martwić. Teraz jest zupełnie inaczej, nawet jeśli muszę nastroić gitarę czy ją zmienić, to jednak ten kontakt z publicznością muszę utrzymać. Lubię wyzwania i myślę, że z czasem to porozumienie z publicznością doprowadzę do perfekcji.
Wracasz po 8 latach. Były już głosy, że nie wrócisz w solowej odsłonie. Trochę zeszło. Dlaczego wróciłeś?
Przede wszystkim nie czułem się gotowy na kolejny album. Etykietka Idola spadła na mnie w wieku 19 lat. Niby grałem wcześniej z zespołem od kilku lat i byłem po szkole muzycznej, ale nie miałem wrażenia, że jestem już gotowy do grania na głównych scenach w Polsce. Miałem przeświadczenie, że jest trochę za wcześnie, więc bardzo dobrze się czułem w roli czeladnika, który uczy się od takich muzyków jak Hey. Poza tym jak grywasz w dobrych polskich zespołach dopada Cię w pewnym momencie komfort, który czasami blokuje twój rozwój. Masz świadomość tego, że masz za co żyć.
Takie sielankowe zaplecze
Dokładnie tak, grasz z dobrym i sprawdzonym składem i nie musisz wnosić nic swojego na scenę. Taki ciepły komfort na pewno spowolnił cały proces tworzenia albumu. Poza tym próbowałem zainteresować swoimi piosenkami wytwórnię Sony BMG, z którą wtedy byłem związany, ale bez większego skutku.
Tematycznie nie odpowiadały im kawałki? Czy o co chodziło?
Myślę, że w ogóle nie byli zainteresowani. Trzeba to powiedzieć wprost, nie czuli we mnie wtedy komercyjnego potencjału i dlatego tak właśnie wyszło. Pierwszą płytę musieli mi wydać, ponieważ byli zobligowani przez Idola, natomiast później było trochę pod górkę. Były propozycje np. śpiewania coverów, ale mnie to kompletnie nie interesowało. Ciułałem sobie spokojnie piosenki i teraz nastąpił mój moment. Pojawiła się firma Kayax, która była zainteresowana i jakoś to wszystko się udało. Bardzo chciałbym, żeby Zelig odniósł sukces, ale mam prawie trzydzieści lat i jestem realistą. Kawałki na albumie nie są mega proste i przystępne dla każdego, ale mam naprawdę nadzieję, że wrócimy do gry i będziemy grywać regularnie koncerty, a następny album pojawi się za rok, a nie za kolejnych osiem lat. Chcemy stopniowo umacniać swoją pozycję na polskiej mapce koncertowej.
Ok, patrząc przez pryzmat ostatniej dekady. Jakbyś miał wybrać trzy zasadnicze rzeczy, które ukształtowały Cię i wpłynęły na Zeliga.
Na pewno w przypadku warstwy tekstowej największy wpływ na mnie miała Kaśka Nosowska i Budyń. Po pierwsze dlatego, że jestem ogromnym fanem ich twórczości, a po drugie, że przez bardzo wiele czasu ze sobą współpracowaliśmy. Z Budyniem np. robiliśmy ścieżkę muzyczną do filmu „Jeż Jerzy”. Piosenki pisaliśmy u mnie w domu i to było niesamowite doświadczenie, zdarzało się, że potrafiliśmy nagrać trzy kawałki w jeden dzień.
To mamy już dwie sprawy. Jeszcze jedna.
Bez wątpienia moja przyjaźń z Marcinem Borsem, zwłaszcza że mieszkam niedaleko jego studia nagraniowego. Poza tym przez te wszystkie lata nagrywałem mnóstwo różnych chórków i przeszkadzajek na płyty innych wykonawców i on na pewno otwierał mi głowę na inne rodzaje muzyki, które wcześniej do siebie nie dopuszczałem. Uczył mnie również jak jej słuchać, żeby dostrzegać w niej różne ciekawe rzeczy. Takie typowe kształcenie słuchu odbywałem u Pana Borsa.
Na pewno też wpływ miała swojego rodzaju rutyna sceniczna, zwłaszcza że grałeś z Heyem.
To na pewno. Nie pamiętam ile przez te wszystkie lata zagrałem koncertów, ale było ich sporo. Wyrobiłem w sobie pewną swobodę sceniczną i obycie. To teraz plusuje. Sporo też dały mi ostatnie wyjazdy z Brodką, gdzie graliśmy pięć razy zagranicą. Były to takie showcase, podczas których gramy w okrojonym składzie i gram wtedy na gitarze, na dwóch klawiszach i śpiewam, więc taka cyrkowa opcja (śmiech). Na początku byłem trochę przerażony, że spada na mnie taka odpowiedzialność, ale z drugiej strony te wyjazdy dały mi sporo pewności siebie. Myślę, że był to swego rodzaju kolejny krok, ułatwiający przerzucenie się z roli muzyka akompaniującego na front.
Słuchając singla byłem strasznie podjarany i przypuszczałem, że pozostałe kawałki będą bliskie tematycznie do „Jaśniej”, a tu mały szok. Okazało się, że jest totalnie odwrotnie.
Tak jak już wcześniej mówiłem, każdy utwór jest zupełnie z innej bajki. Wynika to też z tego, że piosenki pochodzą z różnych okresów moje życia i traktuję je trochę, jak taki mój osobisty pamiętnik. Oczywiście piosenek było dużo więcej, ale postanowiliśmy wybrać dziesięć.
No właśnie, ile było wszystkich numerów i jaki był klucz selekcji?
Selekcja zaczęła się od osiemnastu numerów, potem było trzynaście, które w zaawansowanych wersjach wysłaliśmy do wytwórni. W międzyczasie po długich deliberacjach doszliśmy do wniosku, że lepiej całość skrócić, bo piosenki i tak już są przeładowane informacjami. Wiesz żyjemy w czasach, gdzie natłok informacji jest często przytłaczający. Słyszę o nowych zespołach i mimo, że jestem częścią muzycznego światka, to miewam problemy, żeby się zmusić do przesłuchania całej płyty. Znając singiel nowego artysty już czuję się bardziej na bieżąco, więc postanowiłem schować ambicje i ego do kieszeni i zrobić krótszą płytę, której jesteś w stanie przesłuchać dwa razy, niż raz i jeszcze nie do końca. Poza tym na koncertach i tak gramy kawałki spoza płyty. Mamy też zamiar szybko wrócić do studia i nagrać kolejny album, więc nie płaczę zbytnio, że któraś piosenka nie weszła na Zeliga.
Ambitne plany, zwłaszcza że 12 listopada miała miejsce premiera.
Chcemy wejść do studia na początku lutego, więc czasu nie jest zbyt dużo. Musimy się spiąć i już teraz zdecydować, co chcemy wrzucić do kolejnego krążka. Ten pęd wynika też z faktu, że mamy straszne parcie na granie koncertów. Głupotą byłoby wydać album i się rozleniwić na kolejne osiem lat. Lepiej zacisnąć pośladki i ruszyć z grubej rury.
No dobrze, co w takim razie z Muchami i Brodką? Z tego co mówisz, to trochę za dużo obowiązków, jak na jednego Zalewskiego.
To tak naprawdę wyjdzie w praniu. Dopóki będę w stanie, to będę angażować się i wspierać zarówno chłopaków, jak i Monikę. Jestem bardzo wdzięcznym moim kolegom, że są tacy wyrozumiali i elastyczni. Fajne jest tez to, że oni rozumieją jak wiele dla mnie znaczy ten moment i jak długo na niego czekałem.
Wróćmy jeszcze do filmowego motywu, bo on się dość mocno uwidacznia w Zeligu i nie chodzi mi wyłącznie o warstwę tekstową i muzyczną. Zaintrygowała mnie okładka.
Okładka miała na celu ukazać moją osobowość. Z jednej strony jestem wrażliwym facetem i potrafię się wzruszyć na filmie. Takim właśnie przykładem jest utwór „Zboża” i w moim mniemaniu tekst akurat tutaj jest odzwierciedleniem romantycznej strony Krzysztofa, ale nie brakuje we mnie swojego rodzaju dzikości.
Mam takie wrażenie, że częściej objawiasz się pod tą dziką postacią. Patrząc na wywiady z Tobą ciężko się doszukać tej wrażliwej i romantycznej strony Zalewskiego.
Nie ukrywam, że zdarza mi się być cholerykiem i jest to gdzieś uwarunkowane rodzinnie. Miałem już takie sytuacje, gdzie ciskałem różnymi przedmiotami o ścianę. Wolę jednak w taki sposób dać upust mojej agresji, niż skierować jej przeciwko bliskim mi osobom. Nie chcę ich po prostu ranić. Dlatego wolę się wyżywać na przedmiotach martwych. Poza tym kłębią się we mnie różne emocje i tak właśnie powstał pomysł na okładkę. Może nie jest to jakieś zawoalowane, raczej miało to w prosty sposób pokazać rozdwojenie osobowości. Chciałem po prostu pokazać Zalewskiego o wielu twarzach i myślę, że zabieg się udał. Widać to również na samej płycie. Obok siebie masz kawałki takie, jak choćby „Rzek”, gdzie pozwoliłem sobie na większe szaleństwo, ale nie brakuje też romantycznych odsłon.
Nie masz czasami takiego wrażenia, że to właśnie Zelig jest Twoim debiutem, a Pistolet swojego rodzaju falstartem?
Tak, oczywiście. Sprawa z Pistoletem była o tyle skomplikowana, że byłem zobligowany, żeby szybko wydać ten album. Miałem dziewiętnaście lat, maturę na głowię i o czym miałem tak naprawdę pisać? Nie miałem zielonego pojęcia, jak się robi piosenki i jak się pisze teksty. Materiał zrobiłem w dwa miesiące, dużo pomogła mi Kasia Nosowska i inni moi znajomi. Pistolet był pewną wypadkową moich starań i wyobrażeń o tym, co chciałbym zrobić, ale to na pewno nie była w pełni autorska płyta. W przypadku Zeliga to były moje rzeczy, które długo we mnie dojrzewały. Moim zdaniem to jest duży plus tej płyty, że niektóre kawałki mają np. siedem lat. Zdecydowanie jest to bardziej przemyślany materiał, niż Pistolet i zgadzam się, że to jest tak naprawdę mój debiut.
Bartek Górski