Piszę. Gram. Śpiewam. Zwlekam. Jestem pocieszny. Patrick The Pan. Mowa o 24-letnim Piotrze Madeju, który 29 grudnia wydał samodzielnie nagraną płytę Something of an End. Zapraszamy Was na wywiad, z którego dowiecie się m.in. dlaczego założył się z koleżanką o jej życie, co wspólnego z nazwą Patrick The Pan ma ukraińska studentka i jak można nagrać płytę przy pomocy mikrofonu do Skype’a.
Czy uważasz, że każda osoba może zamknąć się w domu na dwa miesiące i samemu nagrać płytę?
Myślę że każdy może to zrobić, bo „chcieć to móc”. Na pewno trzeba znać jakieś podstawy, żeby wiedzieć jak sobie z tym wszystkim poradzić, szczególnie pod względem technicznym. Chociaż znam też takie projekty, gdzie ludzie nagrywali muzykę całkowicie domowymi sposobami. Chodzi o przełamanie pewnych konwencji. Jeśli ktoś ma w sobie na tyle samozaparcia i cierpliwości to mu się uda. Swoje pierwsze kawałki w życiu nagrywałem mikrofonem przeznaczonym do Skype’a, który umieściłem w środku gitary i eksperymentowałem, nie przejmując się przy tym początkowymi porażkami.
Nagranie płyty własnymi środkami to był świadomy wybór? Nie myślałeś o wsparciu profesjonalnej wytwórni?
Od początku mojej przygody z muzyką, zawsze pracowałem nad nią w domu. Ta płyta jest efektem wieloletniej zabawy we wszelkie nagrywki domowe. To ma nawet swoją nazwę – homerecording. W pewnym momencie mojego życia zacząłem się tym mocniej interesować. Od tamtej pory nie widziałem innej opcji, niż samodzielne nagrywanie w domowym zaciszu. Nie generuje to dużych kosztów, a efekt końcowy praktycznie nie jest gorszy od pracy w profesjonalnym studiu nagraniowym.
Miałeś już wcześniej jakieś doświadczenia muzyczne, grałeś w jakimś zespole?
Od zawsze byłem tylko ja i instrument. Jako jedynak, jestem trochę przyzwyczajony do działania samemu, dlatego nigdy nie odczuwałem potrzeby grania w zespole.
Niektóre Twoje piosenki mają ponad 4 lata. Co spowodowało, że dopiero w tym roku postanowiłeś wydać płytę?
To jest jedno wielkie szczęście w nieszczęściu. Pod koniec października straciłem pracę – firma, w której pracowałem znalazła się na granicy bankructwa. Postanowiłem, że zrobię sobie do końca roku wakacje, właśnie w celu nagrania płyty.
Przeznaczenie?
Dokładnie, to był duży impuls do działania. Gdyby do tego nie doszło, to jestem pewien, że płyta nie ukazałaby się nawet w czerwcu tego roku. Był też pewien zakład z koleżanką, który mnie popychał do pracy, ale może to pomińmy (śmiech).
A może jednak nam zdradzisz…
To był śmieszny zakład. Założyła się ze mną o jej życie. Co prawda nie było to do końca na poważnie, ale powiedziała mi, że odbierze sobie życie jeśli nie nagram płyty do końca roku. Ostatecznie płyta wyszła 29 grudnia na Bandcamp’ie, czyli wyrobiłem się w ostatnim momencie (śmiech).
Nagrywając płytę inspirowałeś się jakimiś konkretnymi artystami? Niektórzy porównują Cię do Artura Rojka, inni nawet do Sigur Rós.
Chyba Quentin Tarantino na pytanie kim się inspiruje, odpowiedział, że w życiu widział już tyle filmów, że nie jest już w wskazać, który reżyser wpłynął na niego najbardziej i ja muszę powiedzieć to samo. Oczywiście mam zespoły, artystów, których uwielbiam i którzy mnie bardzo inspirują, ale nie potrafiłbym ich wszystkich wymienić. Rzeczywiście miałem okres, gdy np. intensywnie słuchałem Sigur Rós czy twórczości Artura Rojka. Tego drugiego dużo słuchałem około 7-8 lat temu gdy rozpoczynałem swoją przygodę z muzyką i może rzeczywiście w jakiś sposób odbiło się to na mojej „mentalności muzycznej”.
Powiedz jak powstała nazwa Patrick The Pan.
Wiąże się z tym ciekawa historia (śmiech). Kilka dobrych lat temu, gdy byłem w liceum, po osiedlu na którym mieszkałem chodziła ukraińska studentka i sprzedawała takie ręcznie rzeźbione długopisy, które na górze miały przyczepioną główkę pajacyka. Mój tata kupił od niej taki długopis i mi go podarował. Wszyscy w klasie uznaliśmy, że jest fajny, nazwaliśmy go Patryk. Długopis to po angielsku pen, więc kiedy dawno temu zacząłem się bawić w nagrywanie postanowiłem nazwać się Patrick The Pen. Później, gdy przyszła pora założyć konto na Facebooku, Bandcamp’ie itp. wszędzie zarejestrowałem się z błędem, pisząc Patrick the Pan. Nie mam pojęcia jak to się stało, byłem na siebie bardzo zły, ale nie chciało mi się tego już zmieniać, więc zostało. Docelowo miałem być długopisem, a zostałem patelnią (śmiech).
Nagrałeś płytę sam, a teraz szukasz składu do zespołu. Ciebie, jedynaka nie przeraża wizja, tego że będziesz musiał dopuścić innych muzyków? Pozwolić im wejść w „świat”, który sam stworzyłeś i w całości kontrolowałeś?
Dużo o tym myślałem i powiem tak: rzeczywiście trochę mnie to przeraża, bo jakby na to nie patrzeć, Patrick the Pan to mój solowy projekt, za sukces którego jestem odpowiedzialny tylko ja – to są moje wizje i pomysły i wpuszczenie do kółeczka kogoś „z zewnątrz” mogłoby wszystko zepsuć. Z drugiej strony nie jest powiedziane, że tak się musi stać. Jeśli się okaże że mamy jakiś wspólny muzyczny mianownik i że jesteśmy w stanie zrobić razem coś fajnego, to dlaczego nie? Znalazłem osoby, z którymi będę odgrywać Something of an End na żywo i na razie na tym się skupiamy. Będziemy się poznawać, zwłaszcza w tym muzycznym sensie i gdy przyjdzie pora na rejestrację nowego materiału, wtedy będziemy się zastanawiać co z tym fantem zrobić.
Gdzie w najbliższym czasie możemy się Was spodziewać?
Dostaliśmy parę propozycji koncertów. Prawdopodobnie w Krakowie w najbliższym czasie będą dwa koncerty, ale to za wcześnie by mówić o konkretach.
Jak się odnosisz do tego co się wokół Ciebie dzieje? Jeszcze w grudniu byłeś człowiekiem znikąd, teraz zbierasz same pochlebne recenzje i ludzie chcą kupować Twoje płyty.
Wysyłając tę płytę „w świat”, spodziewałem się, że najbliżsi i paru dalszych znajomych powie mi miłe rzeczy, ale absolutnie nie spodziewałem się takiego odzewu. Zacząłem dostawać mnóstwo wspaniałych wiadomości od totalnie obcych ludzi, w których nie tylko gratulowali, ale również np. dziękowali, za inspirowanie ich, za pokazanie, że da się i że warto się ogarnąć w realizacji swoich marzeń. To jest świetne! Zacząłem też dostawać pierwsze propozycje koncertów, recenzje, media zaczęły się mną interesować. I to było na początku trochę ciężkie. Nagle, w bardzo szybkim tempie, zaczęły się spełniać moje najskrytsze marzenia, czego w ogóle się nie spodziewałem. Od momentu wydania płyty byłem podekscytowany do tego stopnia, że dosłownie miałem problemy ze snem. Natomiast teraz jest już trochę lepiej, trochę się z tym oswoiłem. Jakby nie patrzeć same przyjemne rzeczy ostatnio wydarzają się w moim życiu.
Masz jakiś ulubiony kawałek na swojej płycie?
Przede wszystkim to ja już tego materiału nie mogę słuchać, mam go dosłownie dość (śmiech). Mając już jednak coś wybrać to ze wszystkich piosenek chyba najbardziej lubię Men behind the Sun, może dlatego, że powstała najpóźniej. Lubię też Hełm Grozy. Ten utwór jest najstarszy na tej płycie, pierwotna wersja była nagrana ok. 6 lat temu. Jest to banalna piosenka na trzy akordy, ale mam do niej duży sentyment – to jedyny utwór z moich wczesnych nagrań, który postanowiłem „zabrać ze sobą dalej”. Po nim rzeczywiście widać, że kiedyś tego Rojka dużo słuchałem.
Wszystkie piosenki, oprócz tej ostatniej śpiewasz po angielsku, dlaczego?
W przypadku śpiewaniu po polsku granica pomiędzy czymś dobrym a czymś kiczowatym jest bardzo cienka i można tę granicę szybko i niezauważalnie przekroczyć. Materiał muzyczny chociaż nie wiadomo jak byłby dobry, ze słabym tekstem po polsku nie będzie dobrze brzmiał, dlatego ja się zdecydowałem na bezpieczniejsze rozwiązanie – na język angielski, który jest językiem melodycznym w przeciwieństwie do polskiego. To jest mój świadomy wybór i myślę, że gdy będę nagrywał drugą płytę też się będę tego trzymał.
Planujesz już wydać nową płytę?
Materiał na drugą płytę jest już w mojej głowie gotowy, więc gdybym znowu znalazł trochę samozaparcia i czasu to mógłbym za 2-3 miesiące wydać nową płytę. Pytanie brzmi: tylko po co? Zrobię to, ale jeszcze nie teraz…
Autorzy: Asia Rura & Bartek Górski