Z tego wydawnictwa bije niezwykły artyzm, o którym trudno zapomnieć nawet na długo po odsłuchu. Trzeci krążek warszawskiej formacji Sorry Boys to niezwykła, bogata w stylistyczne smaczki propozycja dla słuchaczy szukających muzycznych nieoczywistości. Ze świecą szukać podobnych polskich projektów oscylujących wokół baroque pop.

Chwilami można by pomyśleć, że to wszystko jest zbyt pretensjonalne. Transcendentne nawiązania, inspiracje sztuką antyczną, mnogość środków stylistycznych i instrumentów. Z tak bogatą gamą odniesień kulturowych oraz brzmieniowych łatwo wpaść w pastisz. Beli Komoszyńskiej i jej zespołowi udała się jednak niełatwa sztuka ominięcia przerostu formy nad treścią. To nie jest nawet balansowanie na niebezpiecznej granicy, a świadomy, przemyślany materiał stale rozwijających się przyjaciół.

Po dość dobrym debiucie Hard Working Classes i jeszcze lepszym Volcano oczekiwania były wygórowane. Sorry Boys zaczęto nazywać rodzimą odpowiedzią na Florence + the Machine czy Kate Bush. Kwintet chwalono nie tylko za niezwykłe piosenki, ale i eteryczne, przepełnione eteryczną atmosferą koncerty. Nic dziwnego, że nowy materiał przyjęto bardzo entuzjastycznie – wszak aż po trzech latach przerwy świeże utwory smakują jeszcze lepiej. Romę można w takim wypadku śmiało uznać za powrót dawno niewidzianego przyjaciela  – dojrzalszego, bogatszego o nowe doświadczenia i mającego o wiele więcej do powiedzenia.

Zespół przez przerwę od koncertowania nie próżnował, stale zbierając nowe inspiracje i udoskonalając swój warsztat. Piątka muzyków zaprosiła do współpracy sprawdzone postacie, jak choćby Atom String Quartet, puzonistę Tomasza Kasiukiewicza czy cymbalistę Sebastiana Madejskiego. Nie obyło się także bez zaskakujących gości. Do takich z pewnością należy zaliczyć chórzystów z gospelowego Soul Connection. Śpiewacy, wspierając Komoszyńską w zabarwionym duchowo Lord, doskonale zgrali się z klasycznym instrumentarium. Utwór ma przez to coś w sobie z monumentalizmu Bat for Lashes czy hymniczności PJ Harvey. Największą niespodzianką nie jest jednak epizodyczne pojawienie się wokalistów, a obecność Apolonii Nowak w singlowym Wracam. Operująca białym głosem artystka wprowadza do klasycznej kompozycji coś mistycznego. Jej kurpiowska, charakterystyczna ludyczność nie brzmi prowincjonalnie, lecz przyprawia o ciarki i dodaje melodii magii.

W porównaniu do wcześniejszych albumów, Bela położyła większy nacisk na warstwę liryczną kawałków. Oscyluje wokół sprawdzonych i raczej konwencjonalnych tematów, ale udowadnia, że nawet o miłości i sztuce wciąż można śpiewać bezpretensjonalnie. W tym miejscu znów należy docenić piosenkę promującą album – nonkonformistyczną, doceniającą indywidualizm i kroczenie własną drogą. Jasnymi punktami na mapie tekstów są też Mojo (przepełniona subtelnością opowieść o wewnętrznej sile człowieka), Zwyczajne cuda (tak oczywista, a wciąż porażająca pochwała codzienności) czy otwierające krążek Apollo.

Trzy R: rozmach, rozwój oraz rezolutność dostrzeżemy także w samym brzmieniu. Instrumentacja każdej z jedenastu piosenek jest starannie przygotowana, jednak (na szczęście!) brak w niej repetytywnej, nużącej schematyczności. Co prawda Sorry Boys najczęściej skłaniają się w stronę niemal symfonicznego, gęstego od instrumentów chamber popu, jednak raz za razem przełamują konwencję. We wspomnianym już Apollo znienacka pojawiają się harfy, intrygujące Miasto Chopina zaskakuje mariażem pianina i połamanej elektroniki. Wysokie soprany konkurują z charakternymi akordami gitary basowej, klawisze stają naprzeciw uderzeniom perkusji. Tu znów łatwo o pomyłkę, jednak instrumentaliści dobrze operują kontrastami, czyniąc z nich atut melodii.

Świadomie odchodząc od modnego ostatnio sloganu mniej znaczy więcej, stołeczny zespół mógł popełnić wielką gafę. Słuchając tych numerów, nie można jednak oprzeć się stwierdzeniu, że często warto omijać zasady i podążać własnym torem. Spuentować można tylko w jeden sposób: jeśli gdzieś podróżować tej zimy, to tylko z słuchawkami – do Rzymu.