Julia Pietrucha zakończyła tegoroczną trasę koncertową. Ostatni z jej występów odbył się w poznańskiej Auli UAM, w ramach cieszącego się powodzeniem projektu Akademia Gitary.4 lata temu na scenie Auli Uniwerystetu w Poznaniu, po raz pierwszy zaśpiewałam swoje utwory. Był przy mnie mój tata, który akompaniował na gitarze. Dziś wieczorem, w towarzystwie najkochańszego mojego warzywniaka, buraków, szczypiorów moich kochanych, skończyliśmy piękną trasę. Dziękuję za te chwile wzruszeń.– podsumowała Julia na swoim facebooku. Przy okazji poznańskiego koncertu udało nam się zadać artystce kilka pytań.

Tworzyłaś „Parsley” z myślą o koncertach?
Jeżeli już myślałam w jakikolwiek sposób o zamkniętej formie tego co tworzyłam, to bardziej o płycie i o tym, żeby móc te utwory w jakiejś formie po prostu nagrać i tym samym zamknąć. Część z nich ma już swoje lata i przez te wiele lat ewoluowało, doczekawszy się przeróżnych wersji – począwszy od aranżacji na gitarze, ukulele, przez piano, skończywszy na dzisiejszych aranżacjach, które ostatecznie zostały zapisane na płycie. Nie myślałam o koncertach, o tym czy kiedykolwiek będę miała możliwość wystąpić przed większą publicznością. Odbiorcami tych utworów byli tylko moi najbliżsi. Byłam bardzo skryta w takim kręgu – pomimo mojego medialnego funkcjonowania od lat – chciałam to zachować dla siebie. To był projekt, do którego dostęp miałam tylko ja.

W końcu nadszedł ten moment konfrontacji z publicznością. Kasia Nosowska o wychodzeniu na scenę powiedziała: „To jest naprawdę straszne – wyjść przed ludzi. Tak naprawdę nago. Wyjść i czekać na akceptację” – na ile ta wizja zgadza się z twoją wizją koncertu?

Ja na scenie czuję się dobrze. Nie wiem na ile to jest kwestia tego, że wychodzę z materiałem, który jest w pełni mój, z którym się utożsamiam, który jest o mnie, w którym opowiadam o swoich emocjach i nie wstydzę się ich. Z jednej strony, obnażam się w jakiś sposób emocjonalnie, ale z drugiej strony, nie czuję żeby to powodowało u mnie zakłopotanie czy potrzebę akceptacji tej drugiej strony. Może to również dlatego, że odbiór tej płyty, od samego początku, jest taki ciepły. Może to jest kwestia towarzyszących mi muzyków, którzy sprawiają, że mam ten komfort bycia na scenie wśród bliskich mi osób, które rozumieją mnie muzycznie i z którymi się po prostu lubimy. Po za tym, możemy grać w miejscach, które skupiają naprawdę pięknych ludzi – ludzi, którzy chcą słuchać takiej muzyki, którzy reagują w fajny sposób.

Stresujesz się przed koncertem?

Często się zastanawiam nad tremą jako taką. Myślę, że na pewno każdy z nas (muzyków z zespołu) odczuwa tę tremę koncertu. Ja chciałabym się do każdego występu przygotować jak najlepiej –  wyjść i w pełni dać ludziom poczucie, że to jest wyjątkowy moment. Mimo że czasami gramy koncerty codziennie, to każdy z nich staram się traktować równo, wkładać w nie tyle energii ile mam. To wszystko nie powoduje we mnie negatywnych emocji. Koncertowanie jest dla mnie jednym z najprzyjemniejszych aspektów tworzenia muzyki. Wolę koncertować niż siedzieć w studiu.

Jest coś co rozstraja Cię w trasie koncertowej?

Na pewno zmęczenie, kiedy już któryś dzień pod rząd zmieniamy miejsce i tak dalej. To jest tak po prostu męczące fizycznie.

Pojawiłaś się na tegorocznym Spring Breaku jako gość panelu dyskusyjnego dotyczącego wytwórni płytowych. Kontrastowo zestawiono Cię z przedstawicielem Universal Music Polska. Myślę, że napięcie prowokujące do dyskusji pojawiło się podczas rozważań nad zależnością  artysta – czas tworzenia – wytwórnia. Jak ten element czasu gospodarujesz sobie teraz, przy pracy nad nowym materiałem?

Ten czas trzeba znaleźć i go poświęcić. Trasa koncertowa i przygotowania do niej zabierają go mnóstwo, a po powrocie do domu chciałoby się po prostu usiąść na kanapie, iść na zakupy, pogotować, pojechać gdzieś z bliską osobą. No i te wszystkie sytuacje doprowadzają do momentów kiedy powstaje nowy materiał. Nieoczekiwanie. Chociaż od jakiegoś czasu zaczęliśmy też pisać utwory podróżując z zespołem w busie, więc, jak się okazuje każdy czas jest dobry do komponowania. Zwykle to nie jest ten moment kiedy się siada i mówi: „Dobrze, to teraz muszę coś napisać”. Często to przychodzi znienacka. Pracujemy nad nowymi kompozycjami.

Jestem arcyciekawy – zapewne jak większość twoich słuchaczy – czy pozwolisz sobie na wydanie nowego albumu sama czy z pomocą wytwórni.

Zobaczymy. Na pewno to ja zawsze będę brała odpowiedzialność za swój materiał i decyzje jakie podejmę będą moje. Żyjemy w czasach, gdzie dużo muzyki jest produkowanej z zamysłem sprzedaży, a nie robienia czegoś co cieszy. Nam sprawia najwięcej przyjemności kreowanie tego naszego świata. Ulepszanie go, zmienianie. A my cały czas się zmieniamy, więc będziemy obserwować co się wydarzy w najbliższych miesiącach. Nasza wrażliwość jest dla nas bardzo cenna i będziemy ją w sobie pielęgnować. Na pewno nie damy się pożreć wizji wielkiej wytwórni, o to nie musisz się martwić. My jesteśmy warzywniakiem.  Nasi słuchacze też to w nas najbardziej cenią, a oni są tak naprawdę dla nas najważniejsi.

Muzyka nie jest jedyną dziedziną sztuki, w której się poruszasz, bo jest to również aktorstwo. Czym różni się to, co daje Ci muzyka, od tego, co daje Ci aktorstwo?

Aktorstwo w pewien sposób jest odtwórcze. W aktorstwie, które ja uprawiałam, teatralnym czy filmowym, zawsze na efekt ostateczny wpływało wiele czynników pozostających poza moją kontrolą. W muzie, tej którą tworzę, to ja decyduje jak ma ona brzmieć – ja skomponowałam te utwory i napisałam do nich teksty, więc trzymam pieczę nad wszystkim artystycznie. Płyta to jest takie moje dziecko, odczuwam ją we wszystkich aspektach. Ale w pewnym momencie dopuściłam do siebie muzyków, którzy zaczęli mi towarzyszyć w tym świecie i brać w nim czynny udział. To jest piękne, że teraz podczas procesu tworzenia jesteśmy z muzykami prawdziwym zespołem – otwieramy się na siebie i dajemy sobie tę przestrzeń, żeby się rozwijać. Teraz mam poczucie, że jestem w teamie, a to co dajemy ludziom jest wynikiem naszej wspólnej pracy i, że mamy przed sobą wieloletnią współpracę.  W takich projektach teatralno-filmowych pracujesz dwa, trzy miesiące przed premierą czy podczas nagrań, czego efektem jest zamknięta całość, którą w pewnym momencie się pozostawia. Wchodzisz w kolejny projekt i kolejny, więc nie ma możliwości nawiązania bliskości z twórcami czy reżyserem. Mam wrażenie, że to jest trochę schizofreniczna sytuacja – tworzysz bardzo bliskie relacje z ludźmi, po czym po trzech miesiącach możecie się w ogóle do siebie nie odzywać. My po trasie koncertowej, kiedy wracamy do domu, jeszcze przez dwa dni piszemy do siebie: „Jak tam powrót do domu?”, „Co robicie?”, więc jesteśmy blisko siebie. To jest namiastka rodziny. I chyba to daje mi duże poczucie bezpieczeństwa w tym co robię. Bardzo to sobie cenię.