Jeden z najbardziej rozpoznawalnych rodzimych wokalistów. Eks – frontman Myslovitz i nieistniejącego już Lenny Valentino. Jego najpopularniejsze piosenki potrafi zanucić prawie każdy Polak. Artur Rojek, obecnie występujący na scenie z solowym projektem, zgodził się odpowiedzieć drogą mailową na kilka pytań dotyczących OFF Festivalu, swoich muzycznych inspiracji i Fryderyków.

Na wstępie chciałbym pogratulować pięciu nominacji do Fryderyków. Patrząc na falę negatywnych komentarzy dotyczących poszczególnych kategorii i ich doboru do wykonawców, jestem ciekaw, jaki Pan ma stosunek do swojego wyróżnienia. Czy nagrody tego typu mają jeszcze sens?
Dziękuję. Mówiąc szczerze, nie czytałem komentarzy, więc wydawało mi się, że wszyscy się cieszą ze swoich nominacji.

Sam Pan jest z nich zadowolony?
W zasadzie otrzymałem trzy nominacje, bo pozostałe dwie są dla producentów moich teledysków. Jestem zadowolony – to bardzo miłe. Nie czuję się obrażony, że jestem w kategorii muzyki pop, bo taką właśnie gram.

W tym roku Fryderyki ponownie zostaną przyznane w kategorii debiut roku Czy Polska to dobre miejsce dla nowych artystów czy rynek zmonopolizowany jest przez starych wyjadaczy?
Myślę, że tak. Polska jest dobrym miejscem na tego typu inicjatywy, dobrym miejscem dla każdego człowieka, który ma pomysł na siebie. Takiego, który ma w sobie tyle energii i wytrwałości, żeby przeforsować to, co ma do powiedzenia.

A myślał Pan nad karierą poza granicami naszego kraju?

Był taki okres, tak z ponad dziesięć lat temu, kiedy Myslovitz, zespół, w którym kiedyś występowałem, wydał płytę w 28 krajach i przez trzy lata grał koncerty na całym świecie. W tym czasie myślałem nad tym. Teraz natomiast trochę się pozmieniało, wtedy było to super przygodą. Nie wiem, do czego nas by to doprowadziło, gdybyśmy w tym wytrwali, ale nie skończyło się to karierą na Zachodzie, gdyż w pewnym momencie część z nas, w tym ja, zdecydowała, że nie chce tego dalej ciągnąć, bo kosztowało mnie to zbyt dużo zaangażowania. Uważam jednak, że obecnie żyjemy w takich czasach, że szanse na podbicie serc międzynarodowej publiczności są o wiele większe niż kiedyś. Mam nadzieję, że dziś w naszym kraju jest co najmniej kilku zdolnych ludzi rozważających to i prędzej czy później któremuś z nich to się uda.

Potrafiłby Pan ustalić swoje miejsce na polskiej scenie? Niektórzy twierdzą, że jest Pan już legendą.
Ciężko powiedzieć. Jak tak mówią, to niech będę legendą (śmiech).

Mija rok od pierwszych wiadomości dotyczących Pańskiego debiutanckiego solowego wydawnictwa. Co się zmieniło w życiu Artura Rojka od tego czasu?
Co się zmieniło? Właściwie nic się nie zmieniło, wydałem płytę, gram koncerty. Robiłem to przez ostatnie dwadzieścia lat, krążek spotkał się z fajnym przyjęciem i bardzo się z tego cieszę – to był trudny okres dla mnie, duże wyzwanie i dosyć ryzykowna decyzja, żeby zmienić miejsce, w którym dotąd egzystowałem i zdecydować się na solową drogę. Nie byłem do końca pewien, czy doprowadzi mnie to do tego momentu, w którym teraz jestem, aczkolwiek byłem pewien, że chcę podjąć to wyzwanie.

Czyli czuł Pan presję, nagrywając nowy materiał.
Wiesz co, czułem swoją wewnętrzną presję, raczej nie z zewnątrz typu oczekiwania fanów. Od oczekiwań innych się odciąłem. Kiedy przez taki okres czasu jesteś wpisany w pewne ramy i nagle decydujesz się na zmianę, człowiek może czuć odrobinę niepokoju. Nie przeszkadzało mi to jednak zbytnio w pracy, ale mobilizowało.

Płyta zdobyła szereg wyróżnień, dużo ludzi ją kupuje. Zastanawiał się Pan, do kogo jest właściwie skierowana?
Z tego, co obserwuję, tej płyty słucha wielu ludzi, bez względu na wiek, zarówno dzieci, jak i starsi. I tacy, którzy są pomiędzy.

Jakie reakcje powinny wywoływać płyty Artura Rojka? Czy są to smutne, czy raczej wesołe kompozycje?
Mówiąc szczerze, jakiekolwiek. Wydaje mi się, że obojętność wokół mojej muzyki byłaby najgorsza.

Nie sposób zliczyć, ile zagrał Pan koncertów w życiu. Czy i one sprawiają jeszcze Panu radość czy preferuje Pan pracę w studiu?

Każda praca ma swoje plusy i minusy. Przebywanie w studiu może być przyjemne, ale momentalnie mozolne, nużące. Z drugiej strony, koncerty dają ogromną radość kontaktu z publicznością – prezentowanie piosenek, których tworzenie zajęło ci tak dużo czasu i obserwowanie reakcji na nie jest bardzo satysfakcjonujące. Oczywiście, duża ilość występów też może być męcząca (śmiech).

Ciągłe życie w trasie potrafi zmęczyć. Jak relaksuje się Artur Rojek?

Mam własnych muzyków i sam decyduję o tym, ile chcę występować w danym czasie. Ustalam sobie taką ilość, która mi odpowiada i nie powoduje we mnie większego zmęczenia czy dyskomfortu. Kiedyś natomiast, jak grałem bardzo dużo… W jaki sposób się relaksowałem? Ciężko powiedzieć… Biegam.

Z muzyką czy bez?

Różnie.

A`propos muzyki. Ostatnio na Facebooku udostępnił Pan playlistę ze swoimi ulubionymi utworami. Czego teraz słucha Artur Rojek?

Teraz?
Nawet teraz, słyszę coś w tle.
Tak, tak. Zespół nazywa się Dick Diver (australijska grupa indie – popowa). Taka muzyka gitarowa bliska Go – Between czy Yo La Tengo.

Zostańmy w temacie nowej muzyki. Jaka będzie tegoroczna edycja OFF Festival? Pojawią się jeszcze jakieś niespodzianki prócz tych ogłoszonych?
Mam nadzieję, że tegoroczna edycja będzie równie ciekawa jak poprzednie. Część artystów faktycznie już zapowiedzieliśmy. W sierpniu wystąpi m.in. Patti Smith z płytą Horses, formacja Ride, zdobywcy Mercury Prize, czyli Young Fathers, Mick Harvey z piosenkami Serge Gainsbourga, Sunn O))) i wielu, wielu innych. Z polskich wykonawców mamy Kwadrofonik, The Stubs, Nagrobki, Ten Typ Mes, a nie jesteśmy jeszcze w połowie ogłoszeń, więc jeszcze przed nami mam nadzieję sporo niespodzianek.

Pojawi się scena folkowa tak jak w 2014 roku?
Tak.

Tak czy inaczej, w ostatnich latach OFF zyskał ogromną popularność, ale i miano festiwalu dla intelektualistów, hipsterów, nie dla wszystkich. Zgadza się Pan z tą opinią?
Powiem Ci tak: cieszę się, że do Katowic przyjeżdżają ludzie, których uważa się za intelektualistów. Zakładam, że są to osoby inteligentne. Nie stawiając żadnych ograniczeń – OFF to festiwal dla zainteresowanych spędzeniem fajnego czasu, nawet niekoniecznie tych obeznanych w nowej muzyce. A stwierdzenie, że to impreza dla hipsterów uznaję za puste, chwilowo modne, a w zasadzie już nie, słowo. W zasadzie nie wiem, co to znaczy…

W kwestii gustów – słyszałem, że jednym z Pańskich ulubionych zespołów jest Ride – ten, który w tym roku wystąpi na OFF-ie. Czy to prawda?
Faktycznie to jest jedna z moich ulubionych grup, jeden z najważniejszych zespołów dla mnie. W momencie, kiedy byłem przed założeniem swojego własnego zespołu , Ride nagrał płytę pt. „Nowhere” – jeden z najbardziej liczących się albumów lat 90-tych, obok „Isn’t Anything” My Bloody Valentine, krążków formacji Slowdive jeden z kamieni milowych alternatywnej muzyki gitarowej, shoegaze’u. Wpłynął na bardzo wiele kolejnych kapel na całym świecie – no i to jest ostatni zespół z tej wielkiej trójcy, który reaktywował się w ubiegłym roku i jako ostatni z nich pojawi się na OFF Festival. Bardzo się z tego powodu cieszę – byłem jednym z niewielu, który widział Ride w Warszawie, w Stodole, kiedy byli zupełnie nieznaną nikomu gwiazdą festiwalu Marlboro Rock In (rok 1993). Myślę, że gdyby nie Ride, może nawet nie zajmowałbym się teraz muzyką.

Można powiedzieć, że ich droga jest dla Pana swego typu inspiracją.
Droga to za dużo powiedziane. Płyta “Nowhere” była ważna w początkowym etapie mojej działalności. Wtedy była inspiracją.


A jakieś inne inspiracje?
W zasadzie wszystko, co się wokół mnie dzieje. Nie tylko muzyka – książki, filmy, ale też ludzie, rozmowy, pogoda. Życie jest inspiracją.